Zima
przyszła. Czas najwyższy. Skoro i tak jest lodowato to niech się świat trochę
zabieli. Oczywiście efekty nocnych opadów mają też swoje minusy. Chociażby to,
że prawie zabiłam się wchodząc do autobusu, ludzie zdążyli tam nanieść tyle
śniegu jakby go łopatami wrzucali. Kilka lat temu wymyślono te przyciski do
otwierania drzwi. Niby po to, żeby w zimie było cieplej. Wszystko pięknie,
szkoda tylko, że wszystkie one są zupełnie nieszczelne.
Dochodzi
dziesiąta rano, oprócz mnie busem podróżuje grupka dziwnych dzieciaków. Wygląda
na to, że zerwali się z gimbazy. Z tyłu siedzi kilku bezdomnych. Oprócz tego
dwie starsze
panie opowiadają sobie o swoich chorobach. Potem o chorobach
swoich dzieci i wnuków. I jeszcze trochę o wnukach.
Nie jestem
pewna kto wynalazł słuchawki, ale dzięki niech będą gwiazdom i księżycom
za tego człowieka. Zagłuszam muzyką moich cudownych
współpasażerów i wpatruję się w świat za oknem.
Ładnie i
biało. Prawdopodobnie tak właśnie było przez kilka godzin w nocy. Teraz
wszędzie leży obrzydliwe błoto. Zatrzymujemy się na przystanku. Jeszcze trzy.
Wyjeżdżamy na duże skrzyżowanie. Średnich rozmiarów ciężarówkę dostrzegam
praktycznie od razu. To, że jedzie zdecydowanie zbyt szybko, nieco później. A
fakt, że ma subtelne trudności z hamowaniem na śliskiej nawierzchni, gdy
błyskawicznie znajduje się kilka metrów od autobusu.
Nie myślę
już nic, gdy rozpędzona sterta metalu wbija się w szybę dosłownie dwa metry
ode mnie.
Ciemność.
Mam pewne
problemy ze wstawaniem rano. Dlatego notorycznie robię sobie krzywdę i
zostawiam budzik w drugim pokoju, żeby nie móc go łatwo wyłączyć i wrócić do
łóżka. Cóż,
przynajmniej nie spóźniam się na wykłady.
Teraz gdy
słyszę wyjątkowo irytujący dźwięk dochodzący zza ściany, powoli otwieram oczy i
zdaję sobie sprawę z tego, że niezbyt pamiętam skąd się tu wzięłam. W czasie
gdy docieram do budzika, a potem do toalety i wreszcie automatu do kawy, mój
zaspany umysł jakoś wypełnia dziwne luki wspomnieniem oglądanego do późna
filmu. Mieszkanie jest puste. Plan wykładów na drzwiach lodówki pomaga mi
uświadomić sobie, że moja współlokatorka już dobre dwie godziny temu wyszła na
uczelnię. A ja w najbliższej przyszłości będę miała drobne kłopoty z dotarciem
tam na czas.
Plecak.
Chwała niebiosom, spakowałam się wczoraj. Spodnie. Koszulka. Umyć ząbki. Jakaś
stara bluza. Trudno, dziś nie będę olśniewająco przygotowana. Moje grono
adoratorów i adoratorek jakoś to przeżyje. No dobra, szybko ułożę włosy.
Odrobina perfum. Cudnie. Czapka, szalik, kurtka. Trampki. Minuta szesnaście do
przyjazdu autobusu. Masa czasu, mogłam jeszcze coś szybko zjeść.
Na piętro
niżej dostaję się szybko niczym profesjonalny zbiegacz po schodach, o ile
wymyślono już taki sport. A podejrzewam, że tak, znając ludzkie skłonności. Na
chwilę wracam się żeby zamknąć mieszkanie na klucz. Tupiąc nogą czekam przy
wyjściu z budynku, aż Szanowny Pan Strażnik raczy wcisnąć przycisk w tej swojej
budce i otworzyć mi drzwi. Zamykają nas tu jak małpy w klatce. Chociaż
niektórym się w sumie należy.
Do autobusu
wpadam sekundę przed tym jak kierowca zatrzaśnie drzwi. Ich to bawi, poważnie.
Takie zamykanie wejścia tuż za człowiekiem. Albo, co jeszcze zabawniejsze, tuż
przed jego nosem.
Cztery
przystanki do metra mijają błyskawicznie i, co niezwykłe, bezproblemowo. Ze
zdziwienia aż sprawdzam czy na pewno wzięłam wszystkie klucze, telefony i inne
portfele. Zdaje się, że o niczym nie zapomniałam. Pociąg będzie za pół minuty.
Idąc po
peronie czuję wibrowanie telefonu. Znowu wygrałam sto tysięcy złotych. Już nie
nadążam z odbieraniem tych wszystkich nagród. Ze spojrzeniem wbitym w ekran
kasuję durną wiadomość. Wtedy na kogoś wpadam. Cofam się i widzę Ważnego Pana w
garniturze.
- Dziewczyno, obudź się!
Przepraszam
go szybko. Przed zastanawianiem się czy strzeliłam buraka ratuje mnie przyjazd
pociągu.
Osiem
stacji na Świętokrzyską spędzam w czarującym towarzystwie rzeszy ludzi, z
których wszyscy naraz postanowili jak najmocniej się do mnie przycisnąć. Czy
oni wszyscy o tej godzinie nie powinni być już w swoich szkołach i robotach? W
końcu docieram na miejsce i szybkim truchtem ruszam w kierunku uniwersytetu.
Gdy już
udaje mi się zostawić w szafce wszystkie akuratnie niepotrzebne rzeczy, wciąż
mam całe pięć minut zapasu. Po drodze do sali widzę Keith'a dumnie
przemierzającego korytarz. Keith jest najbliższym mi samcem naszego gatunku.
Takie stworzenia powszechnie nazywa się przyjaciółmi. Jego rodzice przez jakiś
czas pracowali w Londynie i nadali mu tamtejsze imię, bo nie byli pewni czy
wrócą do kraju.
Keith ma na
sobie obszerną zieloną bluzę i szare jeansy z nisko opuszczonym krokiem. Ładne,
długie włosy związał w ciasny kok z tyłu głowy. Jeśli dobrze się przyjrzeć,
można zauważyć, że porusza się lekko nieregularnym, połamanym krokiem. Z
łatwością wyobrażam sobie potężne ściany
gitar wstrzykiwane do jego mózgu prosto z ogromnych, srebrnych słuchawek.
Nieodłączny artefakt.
Odprawiamy
rytuał porannego powitania i zaczynamy przedzierać się przez pełen ludzi
korytarz. Dosłownie dziesięć metrów przed wejściem do auli drogę zachodzi mi
drobna, ładna dziewczyna z dużymi, zielonymi oczami.
- Musisz walczyć - mówi do mnie, odwraca się i odchodzi.
Błyskawicznie rozpływa się w tłumie.
- Co to miało być? - pytam się Keith'a.
- A bo ja wiem... - chłopak wzrusza ramionami. - Pewnie się
o coś założyli. Aczkolwiek to musi być najnudniejszy zakład w historii.
Wchodzimy
do sali wykładowej i zajmujemy jedne z dalszych miejsc. W pewnym momencie
orientuję się, że zajęcia już trwają, a ja w ogóle nie potrafię się na nich
skupić. Pokładanie się na blacie ławki szybko przestaje być wygodne.
- Złotko, będziesz moją poduszką, ok? - mówię do
przyjaciela.
- Spoko, siostra. Co tylko sobie życzysz. Głodna?
- Właściwie to nie. To dziwne, bo nic jeszcze dzisiaj nie
jadłam.
Tak, ramię
Keith'a jest zdecydowanie wygodniejsze od drewnianej powierzchni. Aczkolwiek
nie starcza na długo, ponieważ wykładowca wywołuje mnie najpierw imieniem, a
potem także nazwiskiem. Podnoszę się zdziwiona i stwierdzam, że starszy
profesor stoi na dole auli skierowany w moją stronę.
- Proszę pani, to się nie dzieje naprawdę. Pani to wie,
prawda? Ja to mogę pani udowodnić - mówi, po czym odwraca się i jak gdyby nigdy
nic kontynuuje wykład.
- Emm...o co mu chodziło?
- Ale o czym ty do mnie rozmawiasz? - Keith patrzy się na
mnie z niezrozumieniem w oczach.
- Profesor przed chwilą...a, nieważne. Mam zwidy.
Niewysypianie się powinno zostać zabronione.
- Mogłaś się wcześniej położyć.
- Szczerze mówiąc to niezbyt pamiętam o której poszłam spać.
- Uhuhu, to nieźle. Będę się musiał spytać Alicji co tam się
działo.
- Uwierz mi, cokolwiek to było robiłyśmy to razem, więc ona
też nie pamięta.
- No ładnie. Babskie wieczory. Jak założę sukienkę to mnie
wpuścicie?
- Chciałbyś.
- Jeśli dobrze kojarzę to mówiłyście, że wypożyczacie sobie
filmy.
- Mhm. Musiałyśmy się naprawdę nieźle zasiedzieć, bo
dosłownie padam na twarz. O czym on tak właściwie teraz mówi? - pytam wskazując
na wykładowcę.
- Nie mam pojęcia. Ja tu tworzę wyższą sztukę, rybcia mnie
co on tam gada - Patrzę w zeszyt przyjaciela i widzę, że jego notatki
faktycznie mają niewiele wspólnego z tematem wykładów.
- Świetnie. I jak zwykle ty potem po prostu będziesz
wszystko pamiętał, a ja będę zakuwać.
- Owszem, jest to wielce prawdopodobnie.
Pierwsza
część moich dzisiejszych wykładów kończy się po czterech godzinach. Potem
krótka przerwa i kolejne trzy godziny. Do domu docieram padnięta. Na stole w
kuchni czeka styropianowy pojemnik z chińskim jedzeniem. Do pokrywy przybita
jest kartka poprzez którą Alicja informuje mnie, że pojechała do sklepu i wróci
później. Kurczak w panierce, jeszcze ciepły. Kocham cię, dziewczyno.
Następną po
kolacji rzeczą której potrzebuję jest ciepła kąpiel. Zanurzona w gorącej,
parującej wodzie zdaję sobie sprawę z czegoś dziwnego. Gdy zamykam oczy pod
powiekami mam całkiem jasno, tak jakby ktoś z drugiej strony przykładał mi do
twarzy latarkę. Kapkę niepokojące, ale dopóki nie boli to nie trzeba wołać
lekarza.
Wreszcie,
prawie zrelaksowana, siadam przed telewizorem z kubkiem herbaty w dłoni.
Strasznie zimno mi w stopy, mimo że w mieszkaniu jest nagrzane. Mam nadzieję,
że nie złapałam jakiegoś egzotycznego wirusa albo innej psychozy. Postanawiam
zapuścić sobie jakiś film chociaż jestem prawie pewna, że w związku z
gigantycznym zmęczeniem raczej nie dotrwam do końca. Trudno, należy mi się choć
chwila odpoczynku po całym dniu biegania i ślęczenia na zajęciach. Jaki to by
miało sens, gdybyśmy bez przerwy harowali tylko po to by móc pójść spać, a w
przyszłości harować jeszcze ciężej? Włączam pudło do wysysania ludziom mózgów i
uruchamiam DVD, żeby włożyć płytę z filmem. W międzyczasie na ekranie pojawiają
się jakieś wiadomości. O niczym tak nie marzę jak o słuchaniu na temat
polityki.
Ładnie
ubrana prezenterka o jasnych włosach stoi przed kamerą w jakiś dziwny sposób.
Odnoszę subtelne wrażonko, że patrzy się prosto na mnie.
- Walcz, dziewczyno - mówi, definitywnie w moim kierunku. -
Obudź się w końcu, no już. Cokolwiek się tam u ciebie dzieje, nie jest
naprawdę. Musisz wrócić. Słyszysz mnie? Zero reakcji. Hej, pobudka! Jesteś w
śpiączce!
Ciemność.
Uniesienie
powiek okazuje się być ogromnym wysiłkiem. Łatwiej byłoby się wspiąć na Mount
Everest. Nie żebym kiedyś próbowała, ale tak sądzę. Gdy w końcu mi się udaje,
poraża mnie okropne, białe światło. Potem jasna fala stopniowo się cofa, choć
nie znika zupełnie. Widzę ściany i sufit pomalowane na mdły, jasnozielony
kolor. Moja głowa co chwilę rozpada się na setki kawałeczków i skleja z
powrotem. Bardzo szybko zaczynam żałować, że stopniowo powraca mi czucie w
całym ciele.
- Chyba ją mamy - mówi kobieta o twarzy telewizyjnej
prezenterki do przystojnego mężczyzny z brodą.
- Owszem. Witamy z powrotem. Będziesz miała o czym opowiadać
znajomym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz