Między pierwsze drzewa porastającego wzgórza lasu zagłębiłem się po kilkudziesięciu minutach drogi, chłonąc z przyjemnością aurę tajemniczości otaczającą gęsty las. Idąc wąską ścieżką podziwiałem otaczające mnie olbrzymy, stojące tutaj niewzruszenie od stuleci. Wszystkie rosły dość gęsto, ich korony tworzyły nieprzepuszczające światła liściaste sklepienie, przez co stary las nawet za dnia pogrążony był w mroku. Teraz, wieczorem, ledwo rozróżniałem ciemne kształty przed sobą, jednak z prawdziwą przyjemnością oddawałem się wędrówce pomiędzy majestatycznie wznoszącymi się ku niebu kolosami. Nieustannie czułem panującą w lesie atmosferę spokoju i rozkoszowałem się nią, ciesząc się z tego, że dookoła mnie nie ma innego człowieka, domu ani też żadnych innych oznak cywilizacji. Czułem się, jakbym był całkiem sam na świecie, spowitym ciemnością i ciszą, przerywaną tylko od czasu do czasu trzaskiem łamanej gałązki lub cichym szelestem buszujących w poszyciu zwierząt.
Zatraciłem chyba poczucie czasu i przebytej drogi, bo gdy rozejrzałem się w pewnej chwili dookoła siebie, ujrzałem widok, który zdumiał mnie niepomiernie. Znam tę ciągnącą się z północnej strony Mastern część lasu dość dobrze, ponieważ często tutaj spaceruję, jednak tego miejsca zdecydowanie wcześniej nie wdziałem. Co więcej, trudno mi było uwierzyć w to, co widzę...
Teren opadał przede mną w wykarczowaną z drzew niedużą kotlinkę, poprzecinaną ścieżkami układającymi się – nie do wiary – we wzór pięcioramiennej, zamkniętej w okrąg i wydzielającej słabą, czerwonawą poświatę gwiazdy! Ten niezwykły widok wprawił mnie w takie osłupienie, że przez jakiś czas stałem tylko bez ruchu, patrząc na rozciągającą się przede mną kotlinkę i bezskutecznie próbując zrozumieć to, co ukazywały mi oczy. Przemknęło mi nawet przez głowę, że i oczy, i umysł coś mi zmąciło, że doznaję halucynacji wzrokowych, jednak zaraz uznałem tę myśl za absurdalną. Zawsze dumny byłem ze swojego racjonalnego podejścia do życia i zdrowego rozsądku, a kłopotów ze zdrowiem, tak psychicznym, jak i fizycznym, nie miałem nigdy. Dlatego też nie wierzyłem w rodzący się obłęd, którego miałem paść ofiarą, i odrzuciłem całkowicie absurdalne myśli o ogarniającym mnie szaleństwie, skupiając się znowu na leśnych ścieżkach układających się w gwiazdę. Dzięki czerwonej poświacie, którą w jakiś niezrozumiały sposób wydzielała gwiazda, cała olbrzymia figura była doskonale widoczna w okrywającej las ciemności. Poświata ta, rozmyta i słaba, unosiła się jak mgła nad ścieżkami, które były tylko trochę bardziej czerwone, jednak to bez wątpienia właśnie one wydzielały upiorne światło. Jak to możliwe, tego nie wiedziałem i nie byłem w stanie pojąć, lecz pewien byłem jednego: to zjawisko, tak ezoteryczne i nieziemskie, zafascynowało mnie bez reszty. Właśnie dlatego zacząłem schodzić po zboczu kotlinki w jej głąb, urzeczony czymś, czego nie rozumiałem, a czego byłem świadkiem. Gdy stanąłem pomiędzy ramionami olbrzymiej czerwonej gwiazdy, tuż za zamykającym ją okręgiem, odczułem nagle złowróżbną atmosferę tego miejsca i dojmujący lęk, jednakże ruszyłem dalej, ku środkowi figury. Poczułem nieodparte pragnienie, tak silne, że musiałem mu ulec, aby znaleźć się w pięcioboku tworzącym centrum gwiazdy. Pragnienie to opanowało mnie całkowicie, było nie do przełamania, wręcz nie sposób było mu się nie podporządkować. Sprawiło, że zapomniałem o trawiącym mnie lęku i nie myśląc o niczym poza tym przymusem stanąłem w samym środku figury. Teraz czułem jeszcze wyraźniej aurę zła dobywającą się z gwiazdy, tak wyraźnie, że aż przytłaczała, wypełniała mnie całego, lecz pomimo wzmożenia się jej intensywności nie czułem już w ogóle strachu. Miałem wrażenie, że nierozerwalnie łączę się z tym miejscem, chłonąc jego kwintesencję w najczystszej postaci, że zgłębiam jego naturę, poznaję i oswajam się z nią. Czułem napierającą na moją jaźń nieposkromioną siłę, opanowującą i zniewalającą mnie do końca, lecz cieszyłem się z tego zniewolenia, wchłaniałem ją w siebie z jakąś nieokreśloną przyjemnością...
Nie wiem, jak długo trwało to uczucie, ten na wpół świadomy rytuał, wiem tylko, że w końcu straciłem przytomność i zwaliłem się na ziemię pośrodku emanującej czerwienią gwiazdy. Jednakże zanim całkowicie mrok ogarnął mój umysł, zdążyłem jeszcze ujrzeć wyłaniające się ze środka figury chude, szare i zakończone ostrymi szponami ramię...
Odzyskałem przytomność rankiem, leżąc w mokrej od rosy trawie, a moja głowa pulsowała ostrym, nie pozwalającym skupić się bólem. Rwała mnie także lewa strona szyi, znacznie zresztą bardziej, i z trudem podniosłem się z ziemi, stając chwiejnie. Rozejrzałem się dookoła i ze zdumieniem stwierdziłem, że pięcioramienna gwiazda, którą tak doskonale pamiętałem, znikła. Chociaż przyglądałem się otaczającej mnie ziemi, nie mogłem nigdzie jej dostrzec. Ścieżki tworzące ją, nawet pozbawione upiornej poświaty, powinny nadal się tutaj znajdować, jednak ich także nie było! Jedyne, co zgadzało się z tym, co pamiętałem sprzed utraty zmysłów, to że nadal znajdowałem się w kotlince otoczonej wysokimi drzewami starego lasu. Nie wyczuwałem już także tej specyficznej, nieziemskiej aury tajemniczości i zagrażającego mi zła.
Poruszyłem głową, czym wywołałem eksplozję ostrego bólu w szyi. Pod drżącymi palcami poczułem mokrą, głęboką szramę i płaty skóry zwisające luźno z jej postrzępionych brzegów, a gdy odjąłem od niej palce, były całe lepkie i czerwone. Nie mogłem pojąć, kiedy i jak mogłem się tak potwornie zranić, a byłem pewien, że rozorałem sobie szyję sam. Nie widziałem nikogo, od kiedy wczoraj wieczorem opuściłem Mastern, i nie wierzyłem w to, że ktoś zranił mnie, gdy leżałem bez przytomności. Chyba że... to wyłaniające się ze środka gwiazdy ramię ... Nie, to nieprawda. Nie wierzyłem, będąc człowiekiem racjonalnym, że jakaś istota, której ramię wyglądało jak część ciała gnijącego trupa, wyłoniła się spod ziemi i zraniła mnie. Wiedziałem, że to całkowity absurd, lecz jednocześnie, nawet pomimo mego sceptycyzmu, czułem, że wszystko, czego byłem świadkiem minionego wieczoru, wydarzyło się naprawdę, było niezaprzeczalnym faktem.
Zamknąłem drzwi domu i wciąż przyciskając dłoń do rany na szyi, poszedłem do łazienki. Puściłem zimną wodę i z trudem ściągnąłem sweter, a później poplamiony krwią podkoszulek. Moja lewa ręka, ta, którą przyciskałem w drodze z lasu do rany, była cała we krwi, więc przemyłem ją, a później ranę i tors. Rozdarcie nadal krwawiło, choć już słabiej, i założyłem na nie opatrunek. Później, otępiały i zmęczony, usiadłem na łóżku w małej sypialni. Ponownie mój umysł ogarnęły mroczne myśli o wielkiej gwieździe, czerwonej poświacie i szponiastej, gnijącej dłoni. Zalewały mnie swą ponurą wyrazistością, aż w końcu opadłem na łóżko i znużony zasnąłem.
Obudziłem się z krzykiem, spocony i zziębnięty. Byłem roztrzęsiony, ręce mi dygotały, a ciało bolało. Musiał śnić mi się najprawdziwszy koszmar, jednak nie mogłem przypomnieć sobie jego treści nawet mimo tego, że z pewnością był niezwykle sugestywny, skoro obudziłem się w takim stanie. Po części cieszyłem się, że go nie pamiętałem, choć raczej wolałbym wiedzieć, co mi się przyśniło. Zresztą czułem, że było to związane z pięcioramienną gwiazdą i mroczną kotlinką w lesie.
Podniosłem rękę, aby wytrzeć grzbietem dłoni spocone czoło, lecz zatrzymałem ją wpół drogi. Na prawej dłoni dostrzegłem coś, czego wcześniej tam nie było, co nie miało prawa się tam znajdować i wzbudzać we mnie swym widokiem głębokiego zdumienia i zaniepokojenia. Na zewnętrznej stronie dłoni widniała duża rana, właściwie otwór, okrągłe wgłębienie o średnicy jakichś dwóch centymetrów i gnijących, poszarpanych brzegach okalających czerwone, okrwawione ciało. Ten widok tak mną wstrząsnął, że długo nie mogłem się poruszyć i wpatrywałem się tylko w ranę, rozdygotany, oszołomiony i gorączkowo myślący o przyczynie jej powstania. Po jakimś czasie, nie wiem jak długim, opuściłem wreszcie bolące ramię i wstałem z łóżka, po czym, z zawrotami głowy, poszedłem do łazienki, przemyłem palącą intensywnym bólem ranę i założyłem kolejny opatrunek.
Nie sądziłem, aby jakiś intruz wdarł się do mojego domu gdy spałem i zranił mnie, jednak obszedłem cały dom i pozamykałem wszystkie drzwi i okna. Wiedziałem, że powód powstania otwartej, świeżej rany na mojej dłoni musiał być zgoła inny, lecz zrobiłem to dla świętego spokoju, pogrążając cały dom w mroku. Po tej krótkiej wycieczce byłem osłabiony, jakby niedawny sen, zamiast pokrzepiać, odebrał mi siły, zbierało mi się na wymioty i jeszcze bardziej kręciło w głowie. Działo się ze mną coś dziwnego, co zostało zapoczątkowane przez to niezwykłe wydarzenie w kotlince. Nie wiedziałem co, lecz czułem się tak słaby i otępiały, że nawet nie byłem w stanie o tym myśleć. Dowlokłem się z powrotem do łóżka i ponownie zwaliłem się na nie, pozwalając ogarnąć się kolejnemu koszmarowi.
Wpatrywałem się w moje nagie od pasa w górę ciało, stojąc przed lustrem w łazience i widząc przerażenie we własnych oczach. Obiema rękami opierałem się o zlew, z ledwością utrzymując się na nogach i myśląc o tym, co się ze mną dzieje. Zszokowany i zdezorientowany przyglądałem się kolejnym ranom na moim ciele, kolejnym krwawiącym otwarciom otoczonym gnijącą skórą. Teraz pojawiło się ich kilka, od długich szram po głębokie dziury, jednakowo obficie krwawiących. Patrzyłem na nie sceptycznie, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. Ogarnął mnie lęk przed straszliwymi zmianami, które przechodziłem. Pod wpływem jakiegoś impulsu zdjąłem opatrunek z szyi i spojrzałem w lustro, patrząc na pierwszą z ran. Byłem pewien, że pokryła się już skrzepem, jednak nadal krwawiła, choć słabo, ciągle widać było żywe mięso i sączyła się z niej żółtawa ropa. Ponadto rozszerzyła się jeszcze, ciągnąc się aż do gardła, i na jej widok zwymiotowałem, wstrząsany mdłościami. Zakręciło mi się znowu w głowie i prawie upadłem na podłogę, osłabiony nie tylko trawiącą mnie chorobą, ale i lękiem o samego siebie.
Pochyliłem się nad zabrudzonym wymiocinami zlewem i odkręciłem kurek, spuszczając zimną jak lód wodę. Spłukałem zlew i usta, a potem długo i łapczywie piłem. Wreszcie podniosłem się znad zlewu i, unikając patrzenia w okrutne lustro, dowlokłem się do sypialni, gdzie położyłem się z ulgą na łóżku. Nie zawracałem sobie głowy tym, że nie założyłem opatrunków na nowe otwarcia i teraz zabrudzę całą pościel.
Leżąc w ciemnym, pogrążonym w cieniach pokoju myślałem o tym, jak bardzo w ciągu jednego wieczoru odmieniło się moje życie. A ja nawet nie znałem dokładnej przyczyny tych zmian, tego fatum. Byłem pewny tylko tego, że zapoczątkowały je wydarzenia sprzed ... No właśnie, ile czasu minęło, odkąd natknąłem się na tę przeklętą, diabelską kotlinkę? Ostatnie godziny wypełniały tylko koszmary, a także powtarzające się wycieczki do łazienki i ukazującego bolesną prawdę lustra. Wydaje mi się, że minął zaledwie dzień, lecz nie byłem tego tak do końca pewien. To, co się ze mną działo było tak nieprawdopodobne, że zastanawiałem się, czy aby nie śnię teraz jakiegoś wyjątkowo realistycznego, niezwykle sugestywnego koszmaru. Co powodowało gnicie mojego ciała na brzegach ran? Skąd te rany? Dlaczego byłem aż tak osłabiony? Dlaczego ja? Te pytania bezustannie dręczyły mój umysł, wypierając z niego wszystkie inne myśli, ale wiedziałem, że odpowiedzi mimo wszystko wolałbym nie poznać... Nienawidziłem tych pytań, tego bólu nękającego moje udręczone ciało. Nienawidziłem koszmarów, których nie pamiętałem, a jednocześnie chciałem je śnić zawsze, już nigdy się nie budzić. I nie pamiętać.
Czułem się tak słaby, że nawet nie próbowałem podnieść się i pójść ugasić męczące mnie pragnienie. Myślę, że nie dałbym rady.
Całe moje umęczone ciało ogarnął palący, dojmujący ból, a tors, brzuch i ramiona stały się jedną wielką krwawiącą raną. Twarz także. Tylko gdzieniegdzie widziałem jeszcze obwisłe płaty gnijącej skóry, a podejrzewałem, że moje skryte pod spodniami nogi wyglądały podobnie. Bolały tak samo. Bolały tak, że nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Z mojego ciała zeszła? znikła? zgniła? niemalże cała skóra, i teraz, ku memu najprawdziwszemu przerażeniu, wyglądałem, jakby mnie żywcem z niej odarto. Widziałem czerwone mięso, organy, mięśnie i ścięgna... a także mnóstwo krwi, pościel stała się cała czerwona, była nią całkowicie przesiąknięta... Znowu przywidzenie? Halucynacja przerażająca swą wyrazistością i realizmem? Tak, chyba tak. Choć trawiący mnie, niezwykle intensywny ból jak najbardziej przeczył temu, w co tak rozpaczliwie chciał wierzyć mój otępiały umysł.
Chciałem umrzeć.
Skończyć z bólem. Z szaleństwem. Chcę umrzeć!!!
Otworzyłem oczy i przez chwilę myślałem, że straciłem wzrok, jednak moment później uspokoiłem się, stwierdziwszy, że leżę pod czymś w całkowitej ciemności. Ten intensywny ból minął i teraz, po przebudzeniu, był tylko niemiłym wspomnieniem.
Wypchnąłem rękę do góry i poczułem, że napór ustępuje, a ja jestem czymś... szczelnie przykryty? Umarłem? Nie, byłem tym czymś przysypany. Kiedy się podnosiłem czułem, jak coś obsuwa się, uwalniając mnie ze swych objęć. Przez mały, powstały teraz otwór ujrzałem skrawek nocnego, rozgwieżdżonego nieba, i w ślad za ręką wysunąłem na zewnątrz głowę. Moja szponiasta, pokryta szarą, martwą skórą ręka wczepiła się w ziemię i podciągnąłem się do góry. Ujrzałem znajomy mi widok: czerwone, wydzielające mglistą poświatę ramiona pięcioramiennej gwiazdy, wewnątrz której budziłem się od tak dawna...
Koszmar się skończył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz