W ciele umęczonym... W ciele pragnącym ciepła...
Czekającego wschodzącego słońca, które by ogrzało chociażby tylko duszę...
Lecz te mimo, że wysoko już stojące nie może się przebić przez całun mgły...
Spowijającej moczary... Jakby żywej... Z tysiącem macek chwytających każdy niemrawy promień słońca próbujący się przedostać do zmarzniętego błota...
Do ciała prawie już martwego...
Gdzieś w głębi tylko tli się płomyk tak nikły...
To nie jest już płomień pamiętający pożary... pożogi... gwałt...
Pożar Duszy, w którym zginęło tak wiele istnień...
Ten płomyk już w niczym go na wet nie przypomina. Ogrzać nawet ciała nie potrafi... Przygasa... Migocze... Niedługo zgaśnie...
Ze sobą zgasi Życie, które tylu cierpieniom było sprawcą...
Kiedy to było tyle lat upłynęło, a może nie?
Werzid już nie pamiętał kiedy to było...
Już nie pamiętał kim był... Widział obrazy z przeszłości...
Widział człowieka, którego nikt nie nazwał człowiekiem...
Mordercę...
Wiedział, że go znał... Kiedyś?
Znał go bardzo dobrze bo jak nie znać postaci spoglądającej na człowieka z lustra, z odbicia w wodzie...
Twarz pokryta bliznami...
Jak wiele ich? Są jak księga... biografia... każda to inna historia... Każda to kolejne istnienie odchodzące ze świata żywych... Lecz ilu odeszło nie zostawiając swego podpisu na twarzy okrutnego Zabójcy? Nie umiał policzyć... Nie umiał...
Gdy teraz jego życie odpływa... Nie chciał się przyznać...
Chciał być tak jak inni...
U kresu życia umierać wśród bliskich... Otoczony miłością... szacunkiem... nienawiścią... zawiścią... Jakimkolwiek uczuciem...
Byleby nie być teraz sam...
Lecz całe życie był sam... Nigdy nikogo nie potrzebował... Bo miał w sobie ten płomień... Płomień nienawiści.. Okrutny płomień...
Palący dusze i ciała, a pozostawiający mróz... i chłód pustych domów...
Domów gdzie matki płakały za mężami... Siostry za braćmi... Dzieci za rodzicami...
Nie miał litości i od nikogo jej nie oczekiwał...
Aż do teraz...
Chciałby wszystkich przeprosić... naprawić... to co zniszczył... oddać to co odebrał...
Życia się nie da już nikomu wrócić...
A on by chciał jak Bóg Życia móc dotknąć tych zbielałych kości...
Kości, które sam rozrzucał... Nigdy nawet swej ofiary nie pochował... Nie dał pochować...
Tak by chciał klęknąć pod kurhanami tych co im życie odebrał... pokłonić się im by chociaż po śmierci mu wybaczyli...
Nie mógł tego zrobić, a i wybaczyć się nie da podłości...
I w imię czego?
Królestwa... Zjednoczenia... Państwa? Imperium?
Sam sobie wmawiał całe życie, że czyni dla dobra ludzkości... Bo ludzkość nie
może sama o siebie zadbać...
Miał być Królem... Cesarzem... Imperatorem...
I co z tego że był?
Czy coś zbudował poza kamiennymi murami?
Czy coś zjednoczył poza wrogami? Nie!
Zjednoczył za pomocą sznura... Łańcuchem ład swój ustanawiał...
Mieczem odcinał pędy które ku wolności się pięły... Butem ziarno swobody
zadeptywał...
W imię czego?
Czy jego imperium naprawdę było tak wiele warte? Nic nie było warte!
Teraz się rozlatywało... Szwy nienawiści i strachu pękały... Nie mogły utrzymać
prawdziwego życia... prawdziwego zjednoczenia...
Bo tak naprawdę udało mu się Ich zjednoczyć... Zjednoczyć pomimo innych
wyznań i ras... Pomimo innych tradycji...
Naprawdę udało się zjednoczyć Lud...
Zjednoczyć chociaż przeciwko sobie... Ale naprawdę zjednoczyć!!!
Ramię przy ramieniu stanęli przeciw niemu...
Prawdziwie Zjednoczeni... Bez przymusu, kar i batów...
Może chociaż tyle dobrego uczynił...
Chociaż tego nie planował...
Może teraz będzie mu łatwiej?
Słońce rozpędziło poranną, zimną mgłę. Nowy dzień wstaje...
Kawałek dalej łąka wiosenna rozkwita... Resztki rosy, mienią się w porannym
słońcu... Życie się budzi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz